środa, 20 stycznia 2016

WROCŁAW NA SPONTANIE. CZYLI 4 MIEJSCA W 2 DNI

Mój spontaniczny wyjazd na Sylwestra do Wrocławia, opisywałam już na blogu http://smakzyciaany.blogspot.com/2016/01/wrocaw-czyli-sylwester-na-spontanie.html Nie byłabym jednak sobą, gdybym nie opisała Wam tego wyjazdu również od strony kulinarnej. Dlatego jeśli wybieracie się do Wrocławia, będą to miejsca, które serdecznie polecam. Wszystkie zlokalizowane są na samym rynku głównym lub w jego okolicy, ponieważ pogoda ani czas, podczas tego wyjazdu, nie sprzyjały niestety zwiedzaniu innych części tego miasta.





Po dotarciu do Wrocławia, sylwestrowej nocy, jej odespaniu, iście królewskim śniadaniu przyszedł czas na zjedzenie czegoś konkretniejszego na mieście. Po dłuższym spacerze do centrum miasta, odrobinę zmarznięta i głodna, miałam mimo wszystko wielką ochotę na coś lekkiego i wegetariańskiego. Moja ukochana Vega, pierwszego dnia nowego roku była niestety zamknięta. Musiałam więc znaleźć inne odpowiednie miejsce. I przyznam szczerze, że nie było to trudne.



Spacerując i przy okazji zwiedzając wrocławski rynek,  trafiłam na Green Way (ul. Kuźnicza 11). Jest to sieć barów, którą znam również z Warszawy, serwujących wegetariańskie potrawy, w bardzo przystępnych cenach. Wybór dań jest dość spory. Tak więc w zależności od preferencji smakowych każdy powinien znaleźć tam coś dla siebie. Wszystko jest tam oczywiście bezmięsne, a dodatkowo, jak się reklamują, pozbawione sztucznych dodatków, barwników i ulepszaczy. Ja zdecydowałam się na warzywną lasagnę z bakłażanem, szpinakiem, sosem beszamelowym i sałatką (16,90zł) oraz napój Detox: świeża mięta, cytryna i kiwi (6zł).



Ponieważ dania są już gotowe, to czas oczekiwania na ich podania jest stosunkowo krótki. Jest to więc dobre miejsce, dla osób, które nie chcą zbyt długo czekać, by zjeść. Lasagne była bardzo poprawna. Nie było to oczywiście szał podniebienia, ale nasyciła mój głód i rozgrzał w ten zimny dzień. Napój smakował bardzo ciekawie i dobrze gasił pragnienie. Lokal sam w sobie jest dość przestonny, także spokojnie można tam wybrać się również większą grupą. Jednak jak to bar, nie jest to oczywiście miejsce na romantyczny obiad we dwoje czy jakieś dłuższe posiedzenia. Niemniej jednak polecam, ponieważ spokojnie można się tam zdrowo najeść w stosunkowo przystępnej cenie.


Po obiedzie w Green Way’u złapałam się z Beatą, z którą wybrałyśmy się do polecanej jej klubokawiarni zlokalizowanej na samym rynku (ul. Rynek 7). Coffee Planet to jak dla mnie przede wszystkim intrygująco urządzone miejsce ze świetną muzyką, i jak się potem okazało, serwujące pyszną kawę i ciasto. Wyróżnia się dodatkowo tym, że jest gay friendly, jednak otwarte jest dla wszystkich gości.



To, co rzuciło mi się na pierwszy rzut oka, to niebanalne wnętrze. Tego dnia udekorowane dodatkowo zapewne jeszcze w stylu sylwestrowym, robiło bardzo przyjemne wrażenie. Mając ogromną ochotę na kawę na wypasie, trafiłam idealnie, bo faktycznie ich wybór był spory. Ja zdecydowałam się na latte z bitą śmietaną oraz ciasto Rafaello. I tu, szczerze mówiąc niestety kompletnie nie pamiętam ich cen, choć oscylowały koło 15zł w przypadku zarówno kawy, jak i deseru. Napiszę jednak, że cena nie odgrywała tu dla mnie większego znaczenia, bo wszystko było tak pyszne, że niemal bezcenne. Do tego wygodne fotele z widokiem na rynek, klubowo muzyka, świetnie nastrajająca do realizacji naszego późniejszego planu, wybrania się do tańce hulańce. Nie mogło być lepiej. W międzyczasie wypiłyśmy potem jeszcze dwa piwa Paulaner.  Siedziałyśmy tam dobre ponad 2 godziny i naprawdę nie chciało się nam stamtąd wychodzić. Także jeśli macie ochotę na dobrą kawę i ciasto, w akompaniamencie dobrej muzyki, to Coffee Planet jest zdecydowanie odpowiednim do tego miejsce.




Po tańcach hulańcach, odespanej nocy i kolejnym królewskim śniadaniu, przyszedł czas na dalszy podbój Wrocławia. Ostatniego dnia, przed wyjazdem nie miałam za dużo czasu, by poszaleć. Udało się jednak wybrać do dwóch miejsc, które w zupełności usatysfakcjonowały moje kubki smakowe.


Drugiego dnia nowego roku, gdy wszystkie lokale były już normalnie otwarte, mogłam w końcu wybrać się do Vegi. Jest to bar wegański, który głęboko zapadł mi w sercu, po mojej ostatniej, a zarazem pierwszej wizycie we Wrocławiu. W czerwcu 2015 przyjechałam tam na nocny półmaraton wrocławski, jak się potem okazało, z niewykrytym półpaścem... I czując się dość słabo, po posileniu się pysznym jedzeniem w Vedze, przebiegłam go bez żadnego problemu, z naprawdę zadawalającym mnie czasem :) Nic więc dziwnego,  że to właśnie tam tak bardzo mnie ciągnęło.


Vega jest lokalem podzielonym na dwa poziomy. Parter, to typowy bar, z gotowym na każdy dzień jedzeniem. Piętro jest już restauracją, ze stałym menu, urządzone w odmiennym stylu. Będąc tego dnia już dość głodna, zdecydowałam się zjeść na dole. Wybrałam zapiekankę z kaszy jaglanej ze szpinakiem (11zł), kotlet buraczany (6zł) oraz surówkę z marchewki (6zł). Skomponowane przeze mnie danie było naprawdę pokaźnych rozmiarów. Wszystko smakowało bardzo dobrze. Szczególnie kotlet buraczany, zaskakiwał ciekawym, dobrze doprawionym smakiem i konsystencją. Kasza ze szpinakiem podobnie. Co ważne nie była mdła i odpowiednio ugotowana. Słodziutka i chrupiąca marchewka idealnie nadawała świeżości i lekkości daniu.



Po zjedzeniu takiej porcji byłam porządnie, ale zdrowo najedzona bez poczucia ciężkości. Nie mogłam sobie jednak odmówić porcji tofurnika, który po mojej ostatniej wizycie bardzo zapadł mi w pamięć, jako najlepszy jaki kiedykolwiek jadłam. Jednak nie, nie… Nie zjadłam go po obiedzie. Zdecydowałam się za to wziąć porcję na wynos, która przyjechała do mnie z powrotem do Warszawy ;) Tym bardziej, że biorąc pod uwagę moje dalsze plany musiałam zachować choć odrobinę miejsca na kolejne pyszności :)

Wejście na piętro



Po zdrowym, obiadowym doładowaniu postanowiłam bowiem wybrać się do miejsca, którego nie mogłam sobie odpuścić. Polecana mi Czekoladziarnia Wrocław (ul. Więzienna 31), to miejsce, do którego wybrałam się już dzień wcześniej, jednak wtedy wszystkie miejsca były zajęte. Postanowiłam więc zrobić drugie podejście. I… niestety ponownie lokal był pełny. Fakt, że czekoladziarnia sama w sobie nie jest zbyt duża nie pomagał. Jednak jak się potem przekonałam, myślę, że jak wielki by nie był i tak byłby zapełniony.


Już od samego przekroczenia progu można w środku poczuć nieziemsko słodki zapach. Lokal jest bardzo przytulny. Ciepło i domowo urządzony. Z stylizowanymi meblami w salonowym klimacie. Pomimo niskiej temperatury na zewnątrz, na miejscu było przyjemnie ciepło i błogo. Nic więc dziwnego, że nikomu nie chciało się stamtąd wychodzić.



Czekałam cierpliwie, zastanawiając się, co w ogóle wybrać, aż zwolni się może choć jedno wolne miejsce. Niestety bezskutecznie. Postanowiłam więc zamówić czekoladę na wynos, by przekonać się czy faktycznie aż tak bardzo zachwyca smakiem. Wybrałam małą czekoladę z malinami (7zł). Jednak patrząc na te wszystkie pyszności, jak praliny, tabliczki czekolad i ciasta w witrynie, już żałowałam, że nie mam na nie miejsca, ani też możliwości skonsumowania ich na miejscu.



Porcje czekolad, jak się okazało są naprawdę niewielkie. Mała ma 50ml, natomiast duża 100ml. Biorąc pod uwagę obfity obiad, nie zmartwiło mnie to za bardzo. A czekolada była  faktycznie przepyszna! Idealnie gęsta i kremowa, o aksamitnej konsystencji, który naprawdę rozpływała się w ustach. Do tego maliny, które nadawały czekoladzie dodatkowej lekkości i przełamywały smak. Istne niebo w gębie! Spacerując z powrotem w kierunku rynku, rozkoszowałam się każdym łyczkiem napoju. A na koniec cieszyłam się, że wzięłam ze sobą małą łyżeczkę, by wyskrobać porcję do samego końca ;) Biorąc pod uwagę walory smakowe i gęstość, moja mała porcja była naprawdę wystarczająca. Nie jest to bowiem jedna z tych czekolad, która pije się duszkiem. Jest to raczej porcja deserowa, którą można rozkoszować się powoli doceniając każdy kolejny, właśnie łyczek, a nie łyk.


Dlatego też jest to kolejne miejsce, które znajduje się na mojej liście miejsc koniecznych do odwiedzenia przy każdej następnej wizycie we Wrocławiu. Polecam je Wam z całego serca i życzę szczęścia w trafieniu na wolne miejsce, by usiąść ;)

Na tym skończyła się moje wrocławska przygoda kulinarna. Nadszedł czas wrócić do Warszawy i miło wspominać wszystkie miejsca, które odwiedziłam. Mając też nadzieje, że niebawem będę mogła wrócić tam kolejny raz i znów rozkoszować się moimi ulubionymi smakami Wrocławia :)







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz