Po dotarciu do Wrocławia, sylwestrowej nocy, jej
odespaniu, iście królewskim śniadaniu przyszedł czas na zjedzenie czegoś
konkretniejszego na mieście. Po dłuższym spacerze do centrum miasta, odrobinę
zmarznięta i głodna, miałam mimo wszystko wielką ochotę na coś lekkiego i
wegetariańskiego. Moja ukochana Vega, pierwszego dnia nowego roku była niestety
zamknięta. Musiałam więc znaleźć inne odpowiednie miejsce. I przyznam szczerze,
że nie było to trudne.
Spacerując i przy okazji zwiedzając wrocławski
rynek, trafiłam na Green Way (ul.
Kuźnicza 11). Jest to sieć barów, którą znam również z Warszawy, serwujących
wegetariańskie potrawy, w bardzo przystępnych cenach.
Wybór dań jest dość spory. Tak więc w zależności od preferencji smakowych każdy
powinien znaleźć tam coś dla siebie. Wszystko jest tam oczywiście bezmięsne, a
dodatkowo, jak się reklamują, pozbawione
sztucznych dodatków, barwników i ulepszaczy. Ja zdecydowałam się na
warzywną lasagnę
z bakłażanem, szpinakiem, sosem beszamelowym i sałatką (16,90zł) oraz napój
Detox: świeża mięta, cytryna i kiwi (6zł).
Ponieważ dania są już gotowe, to czas oczekiwania na ich podania jest stosunkowo krótki. Jest to więc dobre miejsce, dla osób, które nie chcą zbyt długo czekać, by zjeść. Lasagne była bardzo poprawna. Nie było to oczywiście szał podniebienia, ale nasyciła mój głód i rozgrzał w ten zimny dzień. Napój smakował bardzo ciekawie i dobrze gasił pragnienie. Lokal sam w sobie jest dość przestonny, także spokojnie można tam wybrać się również większą grupą. Jednak jak to bar, nie jest to oczywiście miejsce na romantyczny obiad we dwoje czy jakieś dłuższe posiedzenia. Niemniej jednak polecam, ponieważ spokojnie można się tam zdrowo najeść w stosunkowo przystępnej cenie.
Ponieważ dania są już gotowe, to czas oczekiwania na ich podania jest stosunkowo krótki. Jest to więc dobre miejsce, dla osób, które nie chcą zbyt długo czekać, by zjeść. Lasagne była bardzo poprawna. Nie było to oczywiście szał podniebienia, ale nasyciła mój głód i rozgrzał w ten zimny dzień. Napój smakował bardzo ciekawie i dobrze gasił pragnienie. Lokal sam w sobie jest dość przestonny, także spokojnie można tam wybrać się również większą grupą. Jednak jak to bar, nie jest to oczywiście miejsce na romantyczny obiad we dwoje czy jakieś dłuższe posiedzenia. Niemniej jednak polecam, ponieważ spokojnie można się tam zdrowo najeść w stosunkowo przystępnej cenie.
Po obiedzie w Green Way’u złapałam się z Beatą, z
którą wybrałyśmy się do polecanej jej klubokawiarni zlokalizowanej na samym
rynku (ul. Rynek 7). Coffee Planet to
jak dla mnie przede wszystkim intrygująco urządzone miejsce ze świetną muzyką,
i jak się potem okazało, serwujące pyszną kawę i ciasto. Wyróżnia się dodatkowo
tym, że jest gay
friendly, jednak otwarte jest dla wszystkich gości.
To, co rzuciło mi się na pierwszy rzut oka, to niebanalne wnętrze. Tego dnia udekorowane dodatkowo zapewne jeszcze w stylu sylwestrowym, robiło bardzo przyjemne wrażenie. Mając ogromną ochotę na kawę na wypasie, trafiłam idealnie, bo faktycznie ich wybór był spory. Ja zdecydowałam się na latte z bitą śmietaną oraz ciasto Rafaello. I tu, szczerze mówiąc niestety kompletnie nie pamiętam ich cen, choć oscylowały koło 15zł w przypadku zarówno kawy, jak i deseru. Napiszę jednak, że cena nie odgrywała tu dla mnie większego znaczenia, bo wszystko było tak pyszne, że niemal bezcenne. Do tego wygodne fotele z widokiem na rynek, klubowo muzyka, świetnie nastrajająca do realizacji naszego późniejszego planu, wybrania się do tańce hulańce. Nie mogło być lepiej. W międzyczasie wypiłyśmy potem jeszcze dwa piwa Paulaner. Siedziałyśmy tam dobre ponad 2 godziny i naprawdę nie chciało się nam stamtąd wychodzić. Także jeśli macie ochotę na dobrą kawę i ciasto, w akompaniamencie dobrej muzyki, to Coffee Planet jest zdecydowanie odpowiednim do tego miejsce.
To, co rzuciło mi się na pierwszy rzut oka, to niebanalne wnętrze. Tego dnia udekorowane dodatkowo zapewne jeszcze w stylu sylwestrowym, robiło bardzo przyjemne wrażenie. Mając ogromną ochotę na kawę na wypasie, trafiłam idealnie, bo faktycznie ich wybór był spory. Ja zdecydowałam się na latte z bitą śmietaną oraz ciasto Rafaello. I tu, szczerze mówiąc niestety kompletnie nie pamiętam ich cen, choć oscylowały koło 15zł w przypadku zarówno kawy, jak i deseru. Napiszę jednak, że cena nie odgrywała tu dla mnie większego znaczenia, bo wszystko było tak pyszne, że niemal bezcenne. Do tego wygodne fotele z widokiem na rynek, klubowo muzyka, świetnie nastrajająca do realizacji naszego późniejszego planu, wybrania się do tańce hulańce. Nie mogło być lepiej. W międzyczasie wypiłyśmy potem jeszcze dwa piwa Paulaner. Siedziałyśmy tam dobre ponad 2 godziny i naprawdę nie chciało się nam stamtąd wychodzić. Także jeśli macie ochotę na dobrą kawę i ciasto, w akompaniamencie dobrej muzyki, to Coffee Planet jest zdecydowanie odpowiednim do tego miejsce.
Po tańcach hulańcach, odespanej nocy i kolejnym
królewskim śniadaniu, przyszedł czas na dalszy podbój Wrocławia. Ostatniego dnia, przed wyjazdem nie
miałam za dużo czasu, by poszaleć. Udało się jednak wybrać do dwóch miejsc, które w zupełności
usatysfakcjonowały moje kubki smakowe.
Drugiego dnia nowego roku, gdy wszystkie lokale
były już normalnie otwarte, mogłam w końcu wybrać się do Vegi. Jest to bar wegański,
który głęboko zapadł mi w sercu, po mojej ostatniej, a zarazem pierwszej
wizycie we Wrocławiu. W czerwcu 2015 przyjechałam tam na nocny półmaraton
wrocławski, jak się potem okazało, z niewykrytym półpaścem... I czując się dość
słabo, po posileniu się pysznym jedzeniem w Vedze, przebiegłam go bez żadnego
problemu, z naprawdę zadawalającym mnie czasem :) Nic więc dziwnego, że
to właśnie tam tak bardzo mnie ciągnęło.
Vega jest lokalem podzielonym na dwa poziomy. Parter, to typowy bar, z gotowym na każdy dzień jedzeniem. Piętro jest już restauracją, ze stałym
menu, urządzone w odmiennym stylu. Będąc tego dnia już dość głodna,
zdecydowałam się zjeść na dole. Wybrałam zapiekankę
z kaszy jaglanej ze szpinakiem (11zł), kotlet buraczany (6zł) oraz surówkę z marchewki
(6zł). Skomponowane przeze mnie danie było naprawdę pokaźnych rozmiarów.
Wszystko smakowało bardzo dobrze. Szczególnie kotlet buraczany,
zaskakiwał ciekawym, dobrze doprawionym smakiem i konsystencją. Kasza ze szpinakiem
podobnie. Co ważne nie była mdła i odpowiednio ugotowana. Słodziutka i
chrupiąca marchewka
idealnie nadawała świeżości i lekkości daniu.
Po zjedzeniu takiej porcji byłam porządnie, ale zdrowo najedzona bez poczucia ciężkości. Nie mogłam sobie jednak odmówić porcji tofurnika, który po mojej ostatniej wizycie bardzo zapadł mi w pamięć, jako najlepszy jaki kiedykolwiek jadłam. Jednak nie, nie… Nie zjadłam go po obiedzie. Zdecydowałam się za to wziąć porcję na wynos, która przyjechała do mnie z powrotem do Warszawy ;) Tym bardziej, że biorąc pod uwagę moje dalsze plany musiałam zachować choć odrobinę miejsca na kolejne pyszności :)
Po zjedzeniu takiej porcji byłam porządnie, ale zdrowo najedzona bez poczucia ciężkości. Nie mogłam sobie jednak odmówić porcji tofurnika, który po mojej ostatniej wizycie bardzo zapadł mi w pamięć, jako najlepszy jaki kiedykolwiek jadłam. Jednak nie, nie… Nie zjadłam go po obiedzie. Zdecydowałam się za to wziąć porcję na wynos, która przyjechała do mnie z powrotem do Warszawy ;) Tym bardziej, że biorąc pod uwagę moje dalsze plany musiałam zachować choć odrobinę miejsca na kolejne pyszności :)
Wejście na piętro |
Po zdrowym, obiadowym doładowaniu postanowiłam
bowiem wybrać się do miejsca, którego nie mogłam sobie odpuścić. Polecana mi Czekoladziarnia Wrocław (ul. Więzienna
31), to miejsce, do którego wybrałam się już dzień wcześniej, jednak wtedy
wszystkie miejsca były zajęte. Postanowiłam więc zrobić drugie podejście. I…
niestety ponownie lokal był pełny.
Fakt, że czekoladziarnia sama w sobie nie jest zbyt duża nie pomagał. Jednak
jak się potem przekonałam, myślę, że jak wielki by nie był i tak byłby
zapełniony.
Już od samego przekroczenia progu można w środku
poczuć nieziemsko słodki zapach. Lokal
jest bardzo przytulny. Ciepło i
domowo urządzony. Z stylizowanymi meblami w salonowym klimacie. Pomimo niskiej
temperatury na zewnątrz, na miejscu było przyjemnie ciepło i błogo. Nic więc
dziwnego, że nikomu nie chciało się stamtąd wychodzić.
Czekałam cierpliwie, zastanawiając się, co w
ogóle wybrać, aż zwolni się może choć jedno wolne miejsce. Niestety bezskutecznie.
Postanowiłam więc zamówić czekoladę na wynos, by przekonać się czy faktycznie
aż tak bardzo zachwyca smakiem. Wybrałam małą
czekoladę z malinami (7zł). Jednak patrząc na te wszystkie pyszności, jak praliny, tabliczki czekolad i ciasta w
witrynie, już żałowałam, że nie mam na nie miejsca, ani też możliwości
skonsumowania ich na miejscu.
Porcje czekolad, jak się okazało są naprawdę
niewielkie. Mała ma 50ml, natomiast
duża 100ml. Biorąc pod uwagę obfity
obiad, nie zmartwiło mnie to za bardzo. A czekolada była faktycznie przepyszna! Idealnie gęsta i
kremowa, o aksamitnej konsystencji, który naprawdę rozpływała się w ustach.
Do tego maliny, które nadawały czekoladzie
dodatkowej lekkości i przełamywały smak. Istne
niebo w gębie! Spacerując z powrotem w kierunku rynku, rozkoszowałam się
każdym łyczkiem napoju. A na koniec cieszyłam się, że wzięłam ze sobą małą
łyżeczkę, by wyskrobać porcję do samego końca ;) Biorąc pod uwagę walory
smakowe i gęstość, moja mała porcja była naprawdę wystarczająca. Nie jest to
bowiem jedna z tych czekolad, która pije się duszkiem. Jest to raczej porcja deserowa, którą można rozkoszować się powoli doceniając każdy
kolejny, właśnie łyczek, a nie łyk.
Dlatego też jest to kolejne miejsce, które
znajduje się na mojej liście miejsc
koniecznych do odwiedzenia przy każdej następnej wizycie we Wrocławiu. Polecam
je Wam z całego serca i życzę szczęścia w trafieniu na wolne miejsce, by usiąść
;)
Na tym skończyła się moje wrocławska przygoda
kulinarna. Nadszedł czas wrócić do Warszawy i miło wspominać wszystkie miejsca,
które odwiedziłam. Mając też nadzieje, że niebawem będę mogła wrócić tam
kolejny raz i znów rozkoszować się moimi ulubionymi smakami Wrocławia :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz