środa, 13 stycznia 2016

WROCŁAW. CZYLI SYLWESTER NA SPONTANIE.




W tym roku, już od dłuższego czasu, wiedziałam, że nie ma sensu planować Sylwestra. Będzie jak będzie. Gdzie pójdę, z kim, kiedy? Po co się nad tym zastanawiać pół roku, miesiąc, tydzień wcześniej? Gdy u mnie zmienia się wszystko jak w kalejdoskopie. Dlatego o swój Sylwester byłam spokojna. Nie przypuszczałam jednak, że wywieje mnie 350km od Warszawy, by tam spędzić moje ostatnie godziny 2015 roku i pierwsze dni 2016. Jak więc się to stało? Wszystko po kolei :)
 


Dzień przed Sylwestrem byłam w zasadzie pewna, że spędzę go u znajomych (dzięki Kaś za zaproszenie :)). Jednak środa wieczór, siedzę w kinie, a tu przychodzi sms od koleżanki. „Jutro. Wrocław. Wyjazd o 16. Znajomy mnie właśnie zaprosił. Także będziemy miały gdzie spać” I jedyne co pomyślałam, to CZEMU NIE? JEDZIEMY! I tak w niespełna godzinę miałyśmy ogarnięte już wszystko, co do wyjazdu było nam niezbędne. Zdecydowałyśmy się pojechać PolskimBusem, bo wychodziło najtaniej. Bilet do Wrocławia 44zł, a w stronę powrotną 25zł. Czas przejazdu 5,5 godziny. Wyjazd z metra Młociny

Wstając rano, leniwie się ogarniając, mając czas na poranny rytuał i ćwiczenia, spakowałam się do małej walizki i w drogę. Nie miałam pojęcia gdzie spędzimy tę noc, jak to będzie, ale nie miało to większego znaczenia. Przejazd minął wyjątkowo szybko, także wyjeżdżając jednak o 15, na miejscu byłyśmy o 20:30. Na miejscu spragniona odpowiedniej dawki kofeiny, świadoma, że nie ma nawet co szukać jakiejś super kawiarni, zdecydowałam się na kawę w McCafe na pięknym, moim ulubionym dworcu Wrocław Główny. Zdecydowałam się na latte szarlotkowe. I o tyle, o ile kawy z McDonald’s zawsze mi smakowały, to ta jednak nie przypadła mi do gustu. Zapewne przez to, że była zdecydowanie za słaba. Jednak o kawie z tego miejsca, nie będę się rozpisywać. Większość z Was pewnie kiedyś ją piła, albo pić będzie… ;)



Z dworca, szybkie ogarnięcie kluczy do mieszkania, potem dłuuuugi spacer w poszukiwaniu jakiegoś otwartego sklepu, żeby cokolwiek zjeść. W końcu nasza „królewska”, sylwestrowa kolacja i… wybiła 23:30. A my nadal w domu bez planu co dalej… ;) Finalnie zdecydowałyśmy, że wyruszymy na rynek główny, tam zobaczymy fajerwerki i… pewnie wrócimy z powrotem. Zapowiadało się pasjonująco ;)
Na rynek owszem dotarłyśmy, ale… 15 minut po północy… Po drodze widziałyśmy dosłownie kilka wystrzelonych fajerwerków. Na miejscu posłuchałyśmy kilku piosenek zespołu Perfect na scenie Sylwester z Dwójką, po czym zmarznięte nie marzyłyśmy o niczym innym, jak o tym, żeby usiąść gdzieś i się rozgrzać ;) I tu o dziwo w okolicach rynku było otwartych całkiem sporo lokali. Kilka kawiarnianych sieciówek, parę mniejszych kawiarni oraz sporo restauracji. Część z nich miała imprezy zamknięte, część, po uiszczeniu opłaty, była otwarta dla wszystkich gości. My wybrałyśmy się do jednego z nich,  jednak o tym w kolejnym poście. 





Pomyślicie: ale masakra? Nie dla mnie :) W odpowiednim towarzystwie, nawet tak spędzony Sylwester wcale nie był tragedią :) Owszem, mogłabym wpaść w paranoje, na zasadzie #olaboga, jaki Sylwester taki cały rok??? To już może podziękujemy i wrócimy do Warszawy. Ale po co? Z takim nastawieniem faktycznie mogłabym już nigdzie nie wychodzić, nic nie robić i do nikogo się nie odzywać. Ale czy o to naprawdę chodzi? Czy jeden średnio wystrzałowy dzień w roku ma mi popsuć cały 2016? Wróciłyśmy więc do domu, poszłyśmy spać, by następnego dnia zawojować Wrocław ;)





Po wstaniu czekało nas kolejne wytworne śniadanie, potem ogarnięcie się, by wyjść ze znajomymi Beaty na miasto. Od samego rana padał śnieg, więc Wrocław zrobił się cały biały. Niestety zachmurzone niebo nie dawało bajkowego klimatu, a do tego niska temperatura nie wpływała pozytywnie na nastrój. By dać możliwość Beacie wygadać się ze znajomymi, postanowiłam sama pozwiedzać rynek i przy okazji poszukać jakichś ciekawych, kulinarnych miejsc. Na obiad znalazłam jeden wegetariański bar, a potem, już wspólnie z Beatą poszłyśmy do świetnej klubokawiarni. O obu miejscach w kolejnym poście. 





Mało imprezowy Sylwester miałyśmy odbić sobie pierwszego dnia Nowego Roku. Ponieważ chciałyśmy się po prostu dobrze pobawić, wylądowałyśmy w HaH. Klub jest ten znany z dobrej muzyki i bycia gay friendly. Oba fakty potwierdzam. Dawno nie bawiłam się tak dobrze! Super muzyka, że nie chciało się schodzić z parkietu. Do tego świetni barmani, którzy dzielnie spełniali moje wszystkie prośby, by drinki były jeszcze słodsze i… mocniejsze ;) 



Kolejnego dnia wstałam lekką nogą z, o dziwo, lekką głową. Jak zobaczyłam słońce za oknem mało nie popłakałam się ze szczęścia. I już wiedziałam, że teraz może być tylko lepiej. I było. Jeszcze przed południem, parę godzin przed powrotem do Warszawy, pojechałam do centrum miasta, by zjeść wyczekiwany cały wyjazd lunch w Vega, moim ukochanym barze wegańskim. Bo takiego, moim zdaniem, niestety na marne szukać nawet w samej stolicy… 



Mając jednak bilety powrotne na 16, musiałam wziąć ze sobą walizkę, by się po nią nie wracać. Plan był więc taki by zostawić ją w schowku na dworcu. I owszem. Normalnie pewnie byłby to plan idealny. Jednak biorąc pod uwagę okoliczności tłumnych powrotów, jednak taki nie był. I tu podzielę się z Wami kilkoma przydatnymi informacjami. Po pierwsze by wypożyczyć szafki trzeba mieć ze sobą monety. I to dokładnie tyle, jaki jest koszt jej wypożyczenia. Ceny zaczynają się od 8zł, za najmniejszą, mieszczącą na oko walizkę pokładową, a kończą na 18zł (choć tu nie jestem w 100% pewna). Wynajem trwa dobę, także istnieje też szansa, że ktoś odbierając swój bagaż, odda Wam opłaconą szafkę :) W moim przypadku, po ganianiu po całym dworcu, by rozmienić pieniądze, okazało się, że… nie ma żadnych wolnych schowków. Także mój genialny plan legł w gruzach.  I taki sposobem musiałam jechać na starówkę z walizką. I tu historia ma ciekawe zakończenie. Bo po drodze przypomniało mi się, że na rynku jest wiele punktów turystycznych. I tak, właśnie tam postanowiłam się udać w pierwszej kolejności, by dowiedzieć się czy istnieje możliwość pozostawienia bagażu. I istniała. Zupełnie bezproblemowo, zupełnie bezpłatnie, po zapisaniu swoich danych (imię i nazwisko oraz numer telefonu). I tak, dzięki temu byłam uwolniona od bagażu i mogłam ruszyć na kolejny kulinarny podbój. 





Swe pierwsze kroki skierowałam do Vegi. Ale moje doznania opiszę w kolejnym poście. A teraz napiszę tylko tyle, nie rozczarowałam  się :) Po wegańskim obiedzie, nie miałam za dużo czasu. Postanowiłam więc pójść do kolejnego polecanego mi miejsca, czyli czekoladziarni kilka kroków dalej. Ciężko będzie opisać ten przepyszny smak, ale postaram się. Oczywiście w kolejnym poście :) 







Takim sposobem mój czas wolny w Wrocławiu dobiegł końca. Trzeba było powoli zbierać się na dworzec. Odbiór walizki, spacer na przystanek i tramwajem numer 9, miałam do przejechania 3 przystanki. Także po chwili byłam na miejscu. Tam jeszcze kilka chwil na przejściu się po pięknej hali dworcowej, zrobienie paru zdjęć i kierowanie się w stronę dworca PKS, by wsiąść w Polskiego Busa z powrotem do Warszawy. Na miejsce pomimo słabych warunków pogodowych, małym korku na wyjeździe z miasta, zahaczeniu o Łódź, byliśmy wyjątkowo szybko. Wyjeżdżając o 16, punktualnie o 21 dojechaliśmy koło Metra Młociny.

I tak pewnie skończyłaby się moja relacja z sylwestrowego wyjazdu, gdyby nie kolejny psikus od losu. Wychodzimy z autokaru. Chcemy odebrać bagaż z luku, a tu okazuje się, że walizki Beaty nie ma. Jest za to bardzo podobno. No ale nie jej… Zgłosiłyśmy to kierowcy, który jedyne co mógł zrobić, to spisać protokół zdarzenia i przeprosić za zaistniałą sytuację. Dlatego teraz kolejnych kilka porad, co zrobić w takiej sytuacji. 

Przede wszystkim ZAWSZE oznaczajcie swój bagaż i bierzcie kwit bagażowy. To później jedyny dowód na to, że zostawiliście swoje rzeczy w luku i trop do Waszych zgub. Kwit będzie potrzebny do złożenia ewentualnej reklamacji, więc nie przyklejajcie go nigdzie. Ja tak zrobiłam, by mieć go przy sobie i potem nie mogłam odkleić ;) A kierowca potrzebował naklejkę z numerem bagażu na formularz zgłoszeniowy. Ponad to warto oznaczyć swój bagaż w jakiś wyróżniający go sposób, tak aby uniknąć pomyłki ze strony innych pasażerów. Pośpiech, zmęczenie sprzyja temu, że łatwo wziąć nie swój bagaż. Jeśli dojdzie już do takiej sytuacji zgłoście to jak najszybciej. Na miejscu kierowcy lub z drogi czy domu telefonicznie przewoźnikowi.  Dzięki temu machina odnajdywania bagażu rozpocznie się od razu. Będąc bardzo przezornym, warto przed zamknięciem walizki poświęcić chwilę na dokładniejsze zapamiętanie tego, co się ma w środku. Wydaje się to dość oczywiste, ale będzie to potrzebne przy wypisywaniu zawartości bagażu. A w takich momentach nagle zapomina się o wielu ważnych rzeczach. I ostatnie. Spokojne i pozytywne myślenie. Wiem, że to bardzo trudne. Ale wściekanie się nic w takiej sytuacji nie zmieni. W większości przypadków, takie sytuacje to pomyłki, gdzie ktoś pomylił bagaż i sam chciałby odzyskać swój.

Tak też na szczęście było i w naszym przypadku. Beata zachowała zimną krem, opisała wszystko po kolei jak było, spisała zgłoszenie i następnego dnia miała swoją walizkę z powrotem w domu. Wiadomo był stres, nerw i obawa przed utratą wielu osobistych i kosztownych rzeczy. Ale udało się i to najważniejsze.

Także sami widzicie. Wyjazdy na spontanie zawsze obfitują w ciekawe zdarzenia. Te miłe i mniej miłe. Ale zawsze uczą nas czegoś o innych i samych sobie. Dlatego za to je uwielbiam! :)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz